Lekarz ostrzega. To największy błąd, który popełniamy o poranku
Dr Michał Domaszewski na swoim kanale na YouTube opublikował filmik, w którym zdradza wskazówki dotyczące tego, jak najlepiej rozpoczynać dzień. Okazuje się, że wielu z nas popełnia całą masę błędów, które odbierają energię i sprawiają, że czujemy się zmęczeni przez resztę dnia.
Aktualności
Podróż do krainy wiecznej zmarzliny odbyłem w 1983 roku w celu realizacji filmu dokumentalnego, który miał za zadanie przybliżenie zwykłemu polskiemu obywatelowi bardzo egzotyczne miejsca na ziemi. Wyprawa ta była nawet nie tyle egzotyczna, co prawdziwie pionierska. W tamtych latach jeszcze nie dysponowałem dobrym sprzętem do fotografowania, więc nie przywiozłem żadnych zdjęć ukazujących moje niesamowite przeżycia, ale do rzeczy.
Któż z nas nie słyszał opowieści o Czukczach. Ja podróżując po dużej części „bywszego sojuza” słyszałem od wielu ludzi na północy, południu i centralnej Rosji mnóstwo kawałów o Czukczach, jak u nas o Wąchocku. Wszędzie pod każdą szerokością geograficzną u naszych wschodnich sąsiadów opowiadano mi ogromną ilość dykteryjek na ich temat. W przeważającej większości bardzo – delikatnie mówiąc – niezbyt przychylnych, a wręcz wyśmiewających to dzielne, acz niewielkie plemię.
Czukczowie są bardzo blisko spokrewnieni z Indianami Ameryki Północnej, a także z Inuitami – pierwotnymi mieszkańcami najdalej wysuniętych na północ wyspami Japonii. Przez setki, a najpewniej tysiące lat dotarli z Alaski przez cieśninę Beringa. To naprawdę nie jest zbyt daleko, nawet jak na pierwotne sposoby przemieszczania się tu na tej surowej i groźnej północy. Trzeba dodać że wówczas można było przejść z Azji do Ameryki Północnej suchą stopą z powodu dużo niższego stanu wód na całym globie. Z małej miejscowości o nazwie Naukan na Czukotce do Wales na Alasce, to około sto sześćdziesiąt kilometrów, co dla człowieka bardzo zahartowanego zimnem koła podbiegunowego nie jest barierą nie do pokonania.
W tak odległą podróż z ekipą Telewizji Polskiej wyruszyłem z Dworca Centralnego w Warszawie pociągiem, aby po 9 godzinach znaleźć się w stolicy Kraju Rad. W Moskwie z dworca lotniczego Domodiedowo ruszyliśmy „Tutką”, czyli Tupolewem do Nowosybirska. Lot trwał 10,5 godziny. Tam musieliśmy czekać na lotnisku do następnego dnia na samolot, który nas zabrał do Jakucka, stolicy Jakucji. Lot samolotem marki Antonow trwał 6 godzin. Kolejne 6 godzin czekania i wsiedliśmy do samolotu „Jak 40”. Tym niewielkim samolotem dolecieliśmy do stolicy Czukotki – Anadyru. Podróż łącznie, biorąc pod uwagę zmiany stref czasowych trwała trzy doby. Nie muszę nadmieniać – bez porządnego snu ani kąpieli.
Anadyr – maleńkie lotnisko bez pasów startowych jakie znamy w Europie, twardych i betonowych. Tu takie pasy startowe nie są potrzebne, bo lądujemy na wiecznej zmarzlinie, czyli w takim miejscu, gdzie powierzchnia gleby prawie nigdy nie osiąga dodatniej temperatury. Natura sama pomaga awiatorom.
Anadyr – miasto, a właściwie miasteczko założone przez Rosjan gdzieś w latach dwudziestych dwudziestego wieku. Zanim Rosjanie wybudowali tu budynki, a raczej blokowiska z wielkiej płyty, takie jakie są znane każdemu z nas, rodowici mieszkańcy tej krainy mieszkali w szałasach podobnych do mongolskich jurt. Szałas ten zbudowany z drewnianych żerdzi obciągniętych skórami ze zwierząt Jaków nazywa się „czum”. Ja tam byłem w 1983 roku, więc w samym mieście już czumów nie było.
Zafascynował mnie pomysł, w jaki sposób budowano tu chodniki na ulicach. Domy stawiano na niewysokich ni to palach ni blokach betonowych, a przed tymi budynkami budowano drewniane pomosty. Ten, kto budował dom, przed domem, na całej jego długości przylegającej do ulicy, budował pomost, który stykał się z sąsiednim pomostem i tak powstawał chodnik. Pomosty te budowano na różnych wysokościach, tak więc droga po takim chodniku była urozmaicona, bo dochodziły jeszcze dwa, trzy lub więcej schodków. Zapytacie po co to wszystko. Już wyjaśniam. Czukcza mówi, że tu na Czukotce zima trwa zaledwie dziesięć miesięcy, a potem to tylko lato i lato. I klimat tu jest rzeczywiście polarny. Panuje tu wieczna zmarzlina, ale na te około 45, a maksymalnie 55 dni w lipcu i sierpniu, w mieście ziemia rozmarza na około 5-7 cm, ale tylko w ciągu dnia, co powoduje, że ulica jest bardzo błotnista, więc mieszańcy poruszają się po tych drewnianych chodnikach. Wtedy jak byłem, to w Anadyrze mieszkańców było około osiem tysięcy, a cały Czukocki Okręg Autonomiczny o powierzchni trzykrotnie większej od Polski liczył 17 tysięcy mieszkańców.
Anadyr to także port rybacki. Zawijają tu średniej wielkości statki rybackie. Czukczowie jako naród, jedyni posiadają pozwolenie na łowienie wielorybów. Władza – wtedy jeszcze radziecka – zezwalała każdej nadbrzeżnej obłasti – to polski odpowiednik gminy, na dwa polowania w ciągu roku na te ogromne pływające ssaki, ale tylko rdzennym Czukczom, którzy mogą udokumentować, że mieszkają tu nieprzerwanie od co najmniej trzech pokoleń. Nasza ekipa została zaproszona na takie polowanie.
W morze wyruszyło osiem kutrów nie większych, jakie widuje się w Jastarni, czy Wejherowie. Permanentny smród zjełczałym tłuszczem wielorybim na kutrze, którego nawet niska temperatura nie jest w stanie zahamować, to jest to, co na wiele, wiele lat zawsze budziło we mnie wspomnienie tamtego polowania. W morze kutry wyszły o 3 nad ranem. Na łowisko dotarliśmy przed dziewiątą. Dopiero zaczęło się rozwidniać. Wszyscy na pokładzie wypatrywali wielorybów. W marcu tu na północy te ogromne ssaki przypływają na żerowisko. Żywią się krylem, którego jest tu w Morzu Beringa pod dostatkiem.
Po około trzech godzinach na którymś z kutrów dostrzeżono wieloryba. Wieść szybko się rozeszła po innych kutrach i wszyscy szyprowie momentalnie zaczęli zajmować swoje ściśle wyznaczone miejsca. Prowadzący polowanie kuter zbliżył się na odległość zapewniającą oddanie celnego strzału harpunem, i zobaczyłem jak długi na 3 metry drąg zakończony specjalnym ostrzem z zadziorami skierowanymi w przeciwną stronę, (ci co wędkują wiedzą o co chodzi) wbija się z dużą siłą w ciało wieloryba. Do harpuna przypięta jest długa na 100-120 metrów lina, a do liny przymocowane są trzy, cztery puste beczki po paliwie o pojemności 200 litrów. Beczki te spełniają dwie role. Pierwsza to że pozwala to obserwować gdzie znajduje się ofiara, a druga, z pewnością ważniejsza, to taka że jeżeli wieloryb zejdzie na większą głębokość to wyporność tych beczek o wiele szybciej go zmęczy i doprowadzi do pochwycenia go przez rybaków. Ta nierówna walka trwała 6 godzin.
Martwą, około trzydziestotonową już ofiarę kutry holują do brzegu, gdzie pozostali na brzegu członkowie rodzin rybaków zaczepiają do liny kabestanu. Kabestan to taki kierat, gdzie albo za pomocą silnika spalinowego lub – częściej w tamtych czasach – siłą ośmiu silnych mężczyzn, wieloryb bardzo wolno jest wyciągany na plażę. Operacja ta wzbudza ogromne zainteresowanie zarówno u rodowitych mieszkańców tej surowej krainy, jak i u nielicznych przyjezdnych, bo turystów w tamtych czasach naprawdę niewielu tu docierało.
Po wyciągnięciu wieloryba na brzeg zaczyna się prawdziwa ekstaza dzielenia zdobyczy. Dowodzący polowaniem nadzoruje „rozbiór” tuszy i dzieli ją według ściśle określonej nomenklatury. Dostają swoją część rybacy biorący udział w polowaniu. Ale jest także rytuał obdarowywania mięsem i tłuszczem rodzin rybaków, którzy ponieśli śmierć w morzu. Świeży tłuszcz, o dziwo, nie śmierdzi. Ma trochę słodkawy „zapach”. Na wyrażenie mojego zdziwienia prowadzący polowanie wyjaśnił, że śmierdzi tak strasznie jak tran (starsi czytelnicy na pewno pamiętają ten zapach i smak) tylko to, co zdąży się zepsuć. Wielorybi tłuszcz myśliwi kroją bardzo ostrymi, długimi na metr, ni to nożami, ni maczetami na sześciany o boku mniej więcej 20 cm. Wiele obdarowanych osób już tu na plaży zaczęło jeść to, co dostali. Wielorybi tłuszcz przypomina żelatynową, dość ścisłą galaretę i jest biały. Nie mogłem wyjść z podziwu, że to im tak bardzo smakuje. Ja i moi koledzy z ekipy również zostaliśmy obdarowani takim plastrem i zachęcano nas do wspólnego ucztowania. Dano nam także do zrozumienia, że odmowa będzie ogromnym nietaktem z naszej strony. Ku mojemu ogromnemu zdziwieniu, nie było to tak tragiczne doświadczenia, jakiego się spodziewałem. Smakowało to mniej więcej tak, jakbyś szanowny czytelniku jadł masło.
Dzień tu w polarnej krainie trwa bardzo krótko. W marcu, kiedy byłem, wschód był o ok. 9.30, a zachód o ok. 14.30.
Rodowici Czukcze są bardzo gościnni. Na nasz widok nawet całkiem przypadkowo spotkani ludzie zapraszali nas do swoich domów.
Kolejnym punktem naszego pobytu była podróż nad cieśninę Beringa do miejscowości Naukan. Dojazd do tej miejscowości rosyjskim wozem terenowym, popularnym w Rosji „Uazem” zajął nam cały dzień, choć do przejechania mieliśmy około 350 km. Po drodze mijaliśmy dwie – trudno powiedzieć wioski. Ot po prostu kilka pobudowanych czum, a w każdym mieszkała rodzina dwu-trzy pokoleniowa. Wszyscy nas oczywiście gorąco witali i gościli. Wypytywano nas skąd przybywamy. Czukczowie, którzy już praktycznie nie posiadają własnego języka i mówią tylko po rosyjsku, ogromnie się cieszyli, że ja biały człowiek mówię do nich w ich języku. W jednej wiosce, w której gościliśmy, byliśmy jako pierwsi biali. Nigdy wcześniej tu nikt nie widział nikogo takiego (no po za tymi, których widywano w telewizorze).
U nas w Polsce wiele osób, kiedy trafia gdzieś na głęboką prowincję, używa określenia „pipidówek”. Tenże nasz rodzimy „pipidówek”, w porównaniu z tym, co zobaczyłem nad cieśniną Beringa to metropolia. Osada, w której mieszkało około 800-850 osób. Kilka sklepów z bardzo podstawowymi artykułami jedna – na wyrost powiedziane – knajpa i to wszystko. Żadnego hotelu. Mieszkaliśmy w domu wybudowanym z drewnianych bali u „gołowy”, czyli odpowiednika naszego sołtysa. Zeszliśmy nad brzeg i nasz przewodnik powiedział nam, że jak jest dobra pogoda, to widać wzgórza na Alasce.
Podstawowym produktem w diecie Czukczów znad cieśniny są ryby. Gotują oni z nich genialną zupę o nazwie „ucha”. Jest rzeczywiście świetna. Ja się nią zajadałem przez dwa tygodnie naszego pobytu. Oni jedzą ją przez 365 dni w roku.
Czukotka to chyba jedyne miejsce tak straszne, groźne i surowe, gdzie zimą temperatura spada do minus 65-70 stopni Celsjusza, ale z drugiej strony, najbardziej gościnne, serdeczne i radosne, do jakiego udało mi się dotrzeć w moich podróżach.
Na koniec zacytuję fragment bardzo popularnej piosenki Czukczów. Przetłumaczona na język polski oczywiście straci rytm i rym, ale jakże trafnie oddaje klimat tego polarnego miejsca na naszej planecie: „Czukcza w czumie czeka na kwitnienie kwiatów. Kwitnienie nastąpi latem. I tylko lata na Czukotce nie ma”.
Lekarz ostrzega. To największy błąd, który popełniamy o poranku
Każdy z nas ma poranną rutynę. Jedni wyskakują z łóżka i pędzą do kuchni po kawę, inni leniwie obracają się na drugi bok, by pospać jeszcze pięć minut. Okazuje się jednak, że zdecydowana większość z nas już z samego rana popełnia błąd. Jaki? Na to pytania odpowiada znany lekarz rodzinny dr Michał Domaszewski.
spis treści
1. Poranna rutyna
Sposób, w jaki rozpoczynamy dzień, ma ogromne znaczenie. Raczej każdy z nas chce obudzić się wypoczęty i cieszyć się rozpierającą energią przez cały dzień. Warto więc zweryfikować poranne nawyki i wprowadzić drobne zmiany.
Dr Michał Domaszewski na swoim kanale na YouTube opublikował filmik, w którym zdradza wskazówki dotyczące tego, jak najlepiej rozpoczynać dzień. Okazuje się, że wielu z nas popełnia całą masę błędów, które odbierają energię i sprawiają, że czujemy się zmęczeni przez resztę dnia.
Sposób, w jaki rozpoczynamy dzień, ma ogromne znaczenie. Koniecznie wprowadź te nawyki (Getty Images, Facebook)
2. Unikaj drzemek
Przede wszystkim według lekarza powinniśmy unikać drzemek. Choć kolejne pięć minut w łóżku brzmi kusząco, jest to poważny błąd, który sprawia, że jesteśmy zmęczeni przez resztę dnia.
Czemu te drzemki są takie złe? Jak wyjaśniają eksperci od snu, przysłowiowe pięć minut nie wystarczy, by przejść przez wszystkie fazy snu. Oznacza to, że wybudzamy się w fazie snu głębokiego i jesteśmy jeszcze bardziej zmęczeni.
W przesuwaniu alarmu łatwo się także zatracić, przez co łatwo zaspać, a wiadomo, że nie ma nic gorszego niż poranny pośpiech i zły nastrój od samego rana. Lepiej więc odpuścić sobie te drzemki, bo naprawdę nam nie służą.
3. Co z kawą?
Kiedy już wstaniemy, zwykle udajemy się do kuchni i ratujemy się kawą. Kofeina ma nam zagwarantować zastrzyk energii, a okazuje się, że wcale jej nie potrzebujemy. Co więcej, poranna kawa może nas wręcz usypiać.
Mała czarna zaraz po przebudzeniu obniża poziom kortyzolu, który jest nam potrzebny, by się rozbudzić. Rano nie potrzebujemy dodatkowej symulacji, a po kawę najlepiej sięgać wtedy, kiedy poziom hormonu stresu zaczyna spadać.
4. Jak zacząć dzień?
Co więc zrobić, by dobrze zacząć dzień i cieszyć się energią aż do wieczora? Wystarczy zmienić kilka nawyków. Zaraz po przebudzeniu sięgnij po szklankę wody, najlepiej z odrobiną cytryny. Odpowiednie nawodnienie to podstawa.
Warto także poświęcić kilka minut na ćwiczenia. Wystarczy lekkie rozciąganie, nawet w łóżku. Aktywność fizyczna poprawi nam humor, szybko rozbudzi i doda energii. Jeśli budzisz się z partnerem, ranek to świetna pora na seks.
Jak widać, nie trzeba zaraz wprowadzać rewolucji. Wystarczy kilka minut, by przez resztę dnia czuć się lepiej i tryskać energią. Pamiętaj także, by zjeść śniadanie i znaleźć kilka minut na przyjemności. Trzymaj się planu, organizm lubi rutynę.
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl
Rekomendowane przez naszych ekspertów
- 4 nawyki niebezpieczne dla mózgu. Pozbądź się ich natychmiast
- 9 sposobów, aby poczuć się wspaniale przed 9 rano
- Rutyna i jej wpływ na relacje intymne w związku
Potrzebujesz konsultacji z lekarzem, e-zwolnienia lub e-recepty? Wejdź na abcZdrowie Znajdź Lekarza i umów wizytę stacjonarną u specjalistów z całej Polski lub teleporadę od ręki.
Zapiekanka z bakłażana i ziemniaków – zdrowe i sycące danie obiadowe
Uwielbiam wszelkie zapiekanki, kombinuję ze składnikami i smakami przez cały czas 🙂 . Nawet jak mam jakiś gotowy przepis i tak modyfikuję go po swojemu. Tym razem podzielę się szybkim i prostym przepisem na smakowitą zapiekankę z bakłażana i ziemniaków. Bardzo lubię smak bakłażanów, są takie delikatne i puszyste a do tego bardzo zdrowe. Bakłażan to inaczej oberżyna, która należy do rodziny psiankowatych, podobnie jak moje ukochane pomidory. Zwany jest również gruszką miłości 😉 . Bakłażan znany jest przede wszystkim ze swoich właściwości chłonących, szczególnie tłuszcz, dlatego też wspomaga trawienie np. tłustego mięsiwa. Moja zapiekanka nie zawiera nawet 1 grama mięsa, ale jeśli ktoś chce może spróbować dodać do niej choćby pokrojone paseczki piersi z kurczaka. Na ironię głównymi składnikami zapiekanki są właśnie rośliny z jednej rodziny – psiankowatych: ziemniaki, pomidory i bakłażan. Dlatego osoby mające problem z trawieniem psiankowatych bądź też uczulone na te rośliny raczej nie powinny sięgać po tego typu potrawy. Ja na szczęście nie mam takiego problemu więc od czasu do czasu zajadam się tą pyszną zapiekanką.
Zapiekanka z bakłażana i ziemniaków – składniki
- 3 średnie pomidory
- 2 małe bakłażany lub jeden większy
- 4 ziemniaki
- 2 małe cebule lub 1 duża
- 4 ząbki czosnku lub więcej jak ktoś lubi intensywny posmak
- szklanka przecieru pomidorowego bądź passaty
- kurkuma
- czarny pieprz
- bazylia
- oregano
- zioła prowansalskie
- olej kokosowy lub inny nierafinowany
- dobry żółty ser, parmezan lub mozarella.
Zapiekanka z bakłażana i ziemniaków – przygotowanie
Zaczynamy od mycia warzyw. Jeśli są bio, eko lub tp. wystarczy wymyć wodą z kranu, jeśli nie – przeprowadzamy kąpiel kwasowo-zasadową. Nie obierając bakłażana ze skórki / fioletowa skórka, piękna i aksamitna zawiera antyrakowe, silnie działające antocyjany/, kroimy go w cienkie plasterki ok 1 cm. Następnie solimy i odstawiamy na pół godziny aby pozbyć się specyficznej goryczki naturalnie występującej w oberżynie.
W międzyczasie przystępujemy do produkcji sosu. W tym celu kroimy w kostkę cebulę i dusimy na oleju kokosowym lub innym nierafinowanym. Do podduszonej cebuli dodajemy pokrojone w kostkę i obrane ze skórki pomidory. Aby łatwo obrać pomidory ze skórki nacinamy je na krzyż na wierzchołku, zalewamy wrzątkiem i czekamy kilka minut. Następnie aby nie poparzyć rączek przelewamy zimną wodą i już z dziecięcą łatwością ściągamy skórkę z pomidora. Dusimy tak kilka minut, pod koniec duszenia dodajemy przecier pomidorowy bądź passatę, wyciśnięty czosnek oraz przyprawy, które sypię nie żałując. Solę natomiast z wyczuciem. Podduszamy jeszcze chwilkę.
Ziemniaki kroimy w plastry i podgotowujemy ok 7, 8 minut w lekko osolonej wodzie, uważając aby nie przesadzić. Muszą być twardawe i absolutnie nie mogą się rozpadać. Wracamy do bakłażanów. Pokrojone kawałki myjemy w wodzie usuwając sól z goryczką. Naczynie żaroodporne smarujemy olejem kokosowym lub innym i układamy warstwy zapiekanki. Zaczynamy od bakłażana, na niego wlewamy trochę sosu pomidorowego, posypujemy startym serem lub dajemy plastry, na ser układamy pokrojone ziemniaki, które posypujemy ziołami prowansalskimi i tak na przemian.
Zapiekankę kończymy sosem a wierzch obficie posypujemy serem. Całość zapiekamy ok. 40 minut w temp. ok. 180 stopni C. w normalnym trybie pieczenia. I to by było na tyle w kwestii przygotowania. Mogę tylko podpowiedzieć, że jeżeli zrobi się zapiekanki za dużo i przypadkiem nie damy rady zjeść jej jednorazowo to nie trzeba się tym martwić. Na drugi dzień zapiekanka moim zdaniem jest jeszcze lepsza. Wszystkie składniki fajnie sobą przejdą a smak staje się głębszy i bardziej wyrazisty. Zapiekanka z bakłażana i ziemniaków daje się świetnie modyfikować. Jeśli ktoś nie spożywa nabiału, śmiało można zrezygnować z sera a posypać np. startymi lub pokrojonymi pieczarkami. Można ją dopasować do swojego gustu dodając mięso, rezygnując z nabiału czy wzbogacając sos np. o paprykę.
Zapiekanka z bakłażana i ziemniaków stanowi syte i wartościowe danie obiadowe. Ja spokojnie się nią najadam a sytość czuję przez wiele godzin.